25 mar 2015

Wrażenia z Lanzarote.

Tym razem jak najbardziej moje :o).
*
Pierwsze wrażenie:
O rany, jak wieje! (Prawie zgubiłam głowę, wysiadając z samolotu.)
Wiało bardzo przez cały nasz pobyt, choć jak ktoś się zabunkrował na leżaku przy hotelowym basenie, to jak najbardziej mógł się opalić. Najlepiej świadczył o tym brąz naszych współpasażerów w powrotnym samolocie. ;o)
Do zwiedzania lepsze były jednak bluzy z kapturem i chustki na szyję.
*
Zachwyt i podziw dla Cesara Manrique i jego ideii.
Jego malarstwo do mnie nie przemówiło, ale idea współistnienia człowieka z przyrodą, objawiajaca się w projektowanych przez niego budynkach - jak najbardziej. Do tego stopnia, że starałam się zobaczyć wszystko, co na wyspie wyszło spod jego ręki, albo przynajmniej z jego głowy.
Pomysł na "slow-turystykę", który promował, o który walczył i który wcielał w życie w swoich realizacjach, jest jak najbardziej bliski mojemu sercu.
Zachwycałam się też projektami atrakcji turystycznych, które przygotował. Zawsze znalazło się miejsce na restaurację, sklepik z pamiątkami, a wszystko nienachalne, idealnie wkomponowane w przyrodę i nieodciagające nas od głównego celu naszej wizyty - podziwiania jedynych w swoim rodzaju, stworzonych przez naturę, miejsc na ziemi. Każdej atrakcji artysta stworzył również logo.
Byliśmy oczywiście w "must see" czyli w Montanias del Fuego, Jameos del Aqua, ogrodzie kaktusów i Mirador del Rio, ale widzieliśmy też: Los Hervideros, Monumento el Campesino Museo (to nie tylko ta ogromna biała rzeźba!), Castillo de San Jose, Fundación César Manrique w Tahiche i Casa de César Manrique w Harii. (Cueva de Los Verdes i LagOmar to dzieła Jesusa Soto, choć to drugie Manrique adaptował do zwiedzania i widać tam jego rękę).
*
Uczucie bycia na obcej planecie w autobusie, który obwoził nas po Parku Timanfaya.
Przed wyjazdem przeczytałam wiele opinii, że te objazdy autokarowe to straszliwa lipa i nędza.
Zaplanowałam więc objazd na zasadzie "jak się nie ma co sie lubi..", bo wycieczka na wielbłądach dla nikogo z naszej trójki nie brzmiała atrakcyjnie, a na piesze spacery można od 16 r.ż. Madame jeszcze kilku lat brakuje. :oP
Po, nie zgadzam się z tymi opiniami całą mocą.
Po pierwsze: spacery odbywają się w zupełnie innej części parku. Montanas del Fuego nie da się po prostu inaczej zobaczyć.
Po drugie: siedząc w autobusie z grupką turystów, otoczona absolutnie nieziemskim krajobrazem,czułam się jak na obcej planecie. Jak okiem sięgnąć - ani żywego ducha (ludzkiego, zwierzęcego, ptasiego). Krajobraz jak z Marsa i my - ostatni ludzie na ziemi. Nietrudno się wkręcić, że poza autobusem absolutnie nie dałoby się przeżyć. ;o)
*
Zachwyt jaskinią Cueva de los Verdes.
Piękne, piękne miejsce. Pozostawione tak, jak je stworzyła natura (a dokładnie wybuch wulkanu La Corona). Człowiek tylko podkreślił urodę tego miejsca światłem i muzyką (choć w kwestii muzyki Madame miała zupełnie odmienne zdanie - ją gregoriańskie chóry wystraszyły). A wisienką na torcie jest niespodzianka, jaka czeka na końcu jaskini (nie mogę niestety napisać, co to, bo przewodniczka nam zabroniła: "don't tell nobody, it's a secret!"). Chociaż wiedziałam, o czego się spodziewać, to i tak dałam się zaskoczyć. ;o)
*
Przyjemność jaką sprawił mi smak wina Malavasia Volcanica.
Kiedy myślimy "winnica", to widok jaki ukazuje się naszym oczom, kiedy wjeżdżamy do regionu La Geria jest ostatnim, czego się spodziewamy. Mnie zachwycił. Jest równie nieziemski jak widoki z parku Timanfaya. Szkoda, że krzewy winne jeszcze nie wypuściły liści i z ziemi sterczały tylko nagie gałęzie. Wino, jakie udaje się wyprodukowac w tych trudnych wrunkach jest pyszne. Białe, lekkie i owocowe. Nie jestem jakimś specjalistą od win, ale mi smakowało.
Przywiozłam sobie butelkę.
Ciekawe, czy w Warszawie będzie smakowac równie dobrze (kreteńska restina trochę straciła z magii wakacji).
*
Uczucie relaksu i totalnej błogości, które towarzyszyły mi podczas popołudnia spędzonego w Charco de Los Clicos.
Zielone jezioro, plaża pokryta czarnymi, wulkanicznymi kamyczkami, wiatr szumiący w otaczających nas zboczach wygasłego wulkanu (jesteśmy wwenątrz krateru wulkanu, który osunął się do oceanu), fale rozbijające się o nadbrzeżne skały i zachodzące słońce. Spacer wzdłuż brzegu jeziora i powrót brzegiem oceanu totalnie mnie zrelaksowały. Poszukiwanie oliwinów wśród czarnych kamyków było swietną zabawą dla całej naszej trójki.
Ten wieczór zachowam w mojej pamięci na długo.
*
Zdziwienie, z którym co rano oglądałam nasz mokry od rosy samochód.
Za każdym razem zastanawiałam się, czy na pewno nie padało w nocy...
I zaskoczenie, kiedy ostatniego dnia był zupełnie suchy.
A wiatr, który tego dnia usiłował nam zerwać kapelusze z głów był przyjemnie ciepły, zamiast zimnego, który towarzyszył nam przez poprzednie dni. To była naprawdę zaskakująca zmiana. I nagle zrozumiałam, dlaczego bilety na wylot tydzień później były o 500 zł. droższe. ;o)
 *
Zdziwienie, że czarny piasek nie brudzi nóg.
Możnaby pomyśleć, że stopy po całodziennym chodzeniu po czarnych skałach wulkanicznych o różnym stopniu rozdrobnienia, będą równie czarne. Nic mylnego. Zero pyłu i kurzu.
*
Rozczarowanie jedzeniem.
Ach, ile ja przeczytałam zachwytów nad bananami z Wysp Kanaryjskich. ;o) Dla mnie - od tych z warszawskiej Biedronki różnią się tylko wielkością. :oP I owoce ogólnie jakoś mnie nie zachwyciły. Do tego produkty kupowane w supermarkecie (w Playa Blanca sklepiku lokalnego nie znaleźliśmy) były niesmaczne. Chleb, wędlina, ser.
Kuchnia kanaryjska też mnie nie powaliła na kolana. Mega-słone ziemniaczki, bardzo mało warzyw. Za słodka kawa leche y leche (na którą - nie powiem - ostrzyłam sobie zęby). Goffio też nie zachwyciło. Mojo verde czasami było smaczne, kiedy kolendra dominowała nad innymi składnikami sosu. Jedliśmy sporo ryb, bo zwykle ciężko było dogadać się po angielsku z kelnerami w kwestii składu innych potraw.
Za to świeży ser kozi z Lanzarote z konfiturą figową, albo grillowany z miodem - niebo w gębie!
Oczywiście sprawdziła się też stara prawda - najsmaczniej (i najtaniej) zjedliśmy w małej knajpce dla lokalsów w Harii.
*
Żal, który poczułam patrząc na chmury zakrywające szczelnie Mirador del Rio.
Wiedziałam, że nie mamy już szans zobaczyć tego, podobno zapierającego dech w piersiach i najpiękniejszego na wyspie, widoku. Naszym oczom ukazało się jedynie białe mleko - chmury podczas naszego pobytu na wyspie otaczały Mirador del Rio szczelną kołderką. La Graciosa pozostała dla nas tajemnicą. ;o)
Autochton spotkany na tarasie "widokowym" stwierdził (po zapewnieniu, że widok ten rzeczywiście zapiera dech w piersiach), że mamy pretekst, aby odwiedzić wyspę ponownie... :o)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz