6 wrz 2009

06.09.2009 - Kreta, dzień pierwszy

Oczywiście pakowaliśmy się całą noc i zaspaliśmy. Szwagierka, która miała odwieść nas na lotnisko załapała się na śniadanie i ogólny bajzel, ale jakoś się ogarnęliśmy i na 12 dojechaliśmy na lotnisko. Odebraliśmy bilety i stanęliśmy na końcu najdłuższej kolejki w hali odlotów. Kiedy dotarliśmy do odprawy bagażowej mój mąż uśmiechnął się szeroko i z błyskiem w oku zapytał:
- Czy to od Pani zależy, gdzie będziemy siedzieć?
- Tak.
Uśmiech mojego męża zrobił się jeszcze szerszy: - Czy możemy poprosić o miejsce przy oknie? - gdyby nie uszy, miałby już uśmiech dookoła głowy.
I w ten sposób wylądowaliśmy w 1 rzędzie. Przy oknie. Mąż znaczy się, bo ja czytałam książkę, a on zawzięcie fotografował świat z góry. I śledził trasę lotu na GPSie.


z góry widać chmury

Już podchodzimy do lądowania.

Kreta z góry: morze, góry i chmury

Po niecałych 3 godzinach wylądowaliśmy na miejscu. Przy wyjściu z samolotu uderzył nas upał - jak z wnętrza piekarnika - i silny wiatr.
Odebraliśmy bagaże zdejmując kolejne elementy garderoby i zastanawiając się jak odnajdziemy pana od samochodu. Po wyjściu z hali przylotów czekał na nas z tabliczką, na której było napisane nasze nazwisko. Najprostsze rozwiązania są zawsze najlepsze. :o)
Po odebraniu samochodu ("osoba anglojęzyczna" to było mocne nadużycie wobec pana przekazującego nam furę) i zainstalowaniu GPSów i innych bajerów ruszyliśmy do miejsca, które ma być naszym domem na najbliższy tydzień - hotelu Philharmonie w Kalamakach.
Droga prowadziła w poprzek wysypy z północy na południe przez góry. Jakieś 2 godziny po serpentynach. GPS na koniec dał ciała - poprowadził nas jakąś drogą dla kóz chyba i ostatecznie do Kalamaków dotarliśmy przedzierając się po ciemku przez gaj oliwny. Hotel odnaleźliśmy dopiero po 2-giej rundce wzdłuż głównej ulicy miejscowości.
Po miłym przywitaniu i odświeżeniu poszliśmy na poszukiwanie jedzenia - w końcu ostatnim posiłkiem była jajecznica w Polsce. Szybko odnaleźliśmy jedną z polecanych knajpek, która tak nam przypadła do gustu, że głównie tam stołowaliśmy się do końca pobytu.
Na stołach były papierowe obrusy z mapą Krety. Ja oczywiście zaczęłam od greckiej sałatki - horiatiki - oraz wina Restina (aromatyzowanego żywicą sosnową), które mnie zachwyciło. I tak, najedzeni po dziurki w nosi i molestowani przez lokalne koty, zrobiliśmy sobie jeszcze spacer plażą słuchając wzburzonego morza Libijskiego.

Sałatka grecka zwana wiejską.

1 komentarz:

  1. dzień pierwszy pyszny :] biorę się za lekturę kolejnego...

    OdpowiedzUsuń