15 wrz 2009

15.09.2009 - Kreta, dzień dziesiąty

Dzisiaj bardzo leniwy dzień. Długo spaliśmy, a potem sami przyszykowaliśmy sobie śniadanie, które zjedliśmy przed Norą. Dzień nie zachęcał do plażowania, więc postanowiliśmy wybrać się do Rethymnonu. Nawet szybko znaleźliśmy parking i nawet blisko było do starówki. Klucząc wąskimi uliczkami dotarliśmy do portu. Kilka zdjęć przy latarni morskiej...

...i przedarliśmy się przez zastawione knajpami nabrzeże...

...do weneckiej twierdzy - Fortezzy - gdzie przepadliśmy na kilka godzin.

Ogromna twierdza zachwyciła nas oboje.

Meczet Ibrahima Hana w obrębie twierdzy z zewnątrz...

i wewnątrz

Magazyny (pewnie prochownie lub zbrojownie)

Widok z murów Fortezzy na miasto...

...i na morze.

Udało nam się nawet "ustrzelić" cykadę, których głośne granie towarzyszyło nam przez cały pobyt.


Twierdzę opuściliśmy jak już zamykali - dłużej nie dało się zostać i ruszyliśmy w labirynt uliczek starego miasta.



Ja usiłowałam odnaleźć wszystkie "ukryte skarby" opisane w przewodniku, ale Rethymnom nie okazał się dla nas łaskawy: bramę wenecką prawie przegapiliśmy, meczet Nerandzes skrył się za rusztowaniami, a wenecka loggia okazała się być zwykłym sklepem... Kolejną atrakcje, czyli fontannę Rimondiego odnaleźliśmy dzięki tłumowi turystów przed:

mnóstwo ludzi się kłębi - aha jest coś do zobaczenia ;o)
A sama fontanna wygląda tak:

Spacer po Rethymnońskiej starówce uświadomił mi, ze nasza Nora to typowe mieszkanie w jakim żyją tutaj ludzie. Że oni właśnie w takich mikroskopijnych apartamentach mieszkają i drzwi zewnętrzne to nie są drzwi do domu, tylko drzwi do pokoju, który jest salonem, sypialnią i kuchnią w jednym, a większość życia toczy się na ulicy obok spacerujących turystów. Troszkę przychylniejszym okiem spojrzałam na naszą Norę - przynajmniej możemy powiedzieć, ze mieszkamy tak samo jak Kreteńczycy hahaha.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę na plaży i wieczorem wróciliśmy do Chanii. Na kolacje wybraliśmy tą samą knajpkę co wczoraj bo było smacznie, miło i muzyka grała.

Okazało się, że knajpka ma też menu "prawie" po polsku. Mąż mój nie mógł się powstrzymać i zwrócił właścicielce uwagę na błędy (wczoraj przyznała się, ze jej rodzice pochodzą z Polski, ale sama urodziła się w Australii i polskiego nie zna). W efekcie na jej prośbę zabawiliśmy się w opracowanie polskiego menu, dzięki czemu zyskaliśmy sympatię właścicieli, co zaowocowało sympatycznymi rozmowami w kolejne wieczory.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz