9 wrz 2009

09.09.2009 - Kreta, dzień czwarty

Dzisiaj urodziny mojego męża.
30.
I data taka okrągła: 09.09.09 :o)
Już wczoraj umówiłam się z właścicielem hotelu, że załatwi mi tort-niespodziankę dla męża. Wieczorem ma być w hotelu "barbecue" i właściciel zaproponował mi, że wtedy mój mąż dostanie tort. Zgodziłam się na taką niespodziankę.
Rano przy śniadaniu właściciel złożył mojemu mężowi życzenia i powiedział:
- 9 września to doskonały dzień na urodziny. Ja też dzisiaj obchodzę urodziny.
I zaprosił wszystkich gości hotelowych na przyjecie urodzinowe wieczorem przy basenie hotelowym (wczoraj słowem mi nie wspomniał z jakiej okazji ma być ta impreza). ;o)

Dzisiaj mój mąż rozpoczął akcję: "ładna opalenizna bez oparzeń", która polegała na codziennym rannym 30 min opalaniu. Po powrocie z plaży i śniadaniu wyruszyliśmy do Knossos. Dziś w planach było zwiedzanie północnej części środkowej Krety (zostanie nam tylko Iraklion - na ostatni dzień pobytu).
Także, przeprawiliśmy się przez góry (tę trasę będziemy pokonywać codziennie- do końca naszego pobytu w Kalamakach) i na GPS'a, ale podpierając się mapą i przydrożnymi tablicami dotarliśmy do Konssos (ja miałam fuchę pilota, rano programowałam trasę, a później pilnowałam z mniejszym lub większym szczęściem znaków na tasie).

Widoczki z trasy:

na Krecie elektrowni wiatrowych jest sporo


W Knossos zaparkowaliśmy samochód w gaju oliwnym (cena - kupcie cokolwiek w naszej knajpie - padło na frappe, bo upał dokuczał):


Na wykopaliska spędziliśmy prawie 2 h, ale bez szału, chociaż nie powiem robi wrażenie. Mieliśmy też ogromnego farta do unikania kolejek - zawsze tworzyły się po naszym wyjściu (np. kasa, sala tronowa, sala z freskami itd). Cześć atrakcji (droga królewska, apartamenty królewskie, sala z z delfinami, czy sala toporów) były niedostępne dla zwiedzających, ale i tak teren jest tak ogromny, że nie zabijaliśmy się o krążące niemieckie i rosyjskie wycieczki. Jednak trudno się połapać w planie terenu, więc postawiliśmy na swobodny spacer i fotografowanie co ciekawszych fragmentów. Oto efekty:





Nie udało nam się dotrzeć do kolejnych "ruin" Tilisos. Na Krecie wszystko prawie jest czynne do 13, góra 15, co dla 2 śpiochów jest nie lada utrudnieniem ;o). Następnym punktem na trasie było Fodele - miejsce narodzin El Greco. Dotarliśmy do miejscowości, zaparkowaliśmy auto i wyszliśmy szukać muzeum. Nic z tego nie wyszło, więc zapytaliśmy o drogę siedzących na ławce turystów, którzy szykowali się do odjazdu. Po krótkiej instrukcji (młodzież nie miała pojęcia nawet czy byli w czymś takim, dopiero tato nam pomógł ;o)) ruszyliśmy dziarsko we wskazanym kierunku.
Idziecie na piechotę? - zawołał za nami turysta - to ponad kilometr stąd.
Wróciliśmy więc do samochodu i podwieźliśmy nasze tyłki pod samo muzeum ;o), w którym można było zobaczyć film o malarzu, pomieszczenie udające jego pracownię, reprodukcje najsłynniejszych dzieł oraz relację fotograficzną z odkrycia i restaurowania miejsca narodzin El Greca (generalnie zajmowali się tym Hiszpanie - ustalili najprawdopodobniejsze miejsce narodzin malarza, odbudowali dom, w którym mógł się urodzić i ufundowali pamiątkową tablicę we wsi).


wczesnochrześcijańska świątynia Panagia z XIV w. oczywiście zamknięta

muzeum mieści się w prawdopodobnym domu rodzinnym malarza

W drogę powrotną zabrała się z nami para Polaków, którzy do muzeum dygali na piechotę - podrzuciliśmy ich do pozostawionego we wsi samochodu.

na trasie taki o to widok - osioł na sznurku ciągnącym się wszerz drogi ;o)

Mieliśmy dziś w planach także Górę Ida (najwyższą na Krecie) i jaskinię Ida (miejsce narodzin Zeusa), ale zrezygnowaliśmy ze względu na wieczorna imprezę w hotelu ;o). Ograniczyliśmy się do Arolithos "tradycyjnej wioski kreteńskiej" bardzo polecanej w naszym przewodniku, która okazała się być hotelem zbudowanym w stylu kreteńskiej wioski. ;o) Mieli też sporą knajpę, w której odbywały się "tradycyjne wieczory kreteńskie". Spotkaliśmy tam chłopaka, z którym lecieliśmy samolotem i który miał ten sam przewodnik, co my, hehe.


granaty i wszechobecne koty
poniżej widoczki z wioski:





Nie powiem były 2 domki do których można było wejść, a w środku były urządzone jak "tradycyjne" kreteńskie domostwa, ale to chyba za mało, żeby nazwać to miejsce muzeum etnograficznym.



Z Arolithos wróciliśmy już prosto do hotelu. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się aby sfotografować przydrożną kapliczkę, których jest na Krecie zatrzęsienie. Słyszeliśmy 2 wytłumaczenia ich obecności: znaczą miejsca śmiertelnych wypadków, albo cudownych ocaleń z samochodowych kraks. Skłaniamy się ku pierwszej, bo przy niektórych stały takie jakby tablice nagrobkowe z napisami i zdjęciami na porcelanie. Ocalałym się raczej takich tablic nie stawia.


w każdej kapliczce są ikony, lampka oliwna i butelka z oliwą do uzupełnienia, czasami woda lub zapałki.
Do hotelu dotarliśmy chwilę przez rozpoczęciem się urodzinowej imprezy właściciela. Zainstalowaliśmy się przy basenie, gdzie już byli w komplecie niemieccy goście. Ja zaczęłam od napisania maila do domu ;o)


Powoli schodzili się też krewni i znajomi jubilata. My siedzieliśmy obok pary Niemców i grecko-niemieckiego małżeństwa, który mieszkają tutaj na stałe. Impreza się rozkręcała. Podano upieczoną przez gospodarza w wolno stojącym piecu jagnięcinę z ziemniakami (pycha!), sałatkę grecką oczywiście, sery i tzatziki oraz wino.
Zaczęły się tańce do grającej cały czas tradycyjnej muzyki greckiej, czy kreteńskiej - nie wiem. Na zdjęciu tańczy rodzina jubilata i pracownicy hotelu:

Każdy taniec miał swoje kroki i nie było taryfy ulgowej dla turystów. ;o)
Na środku basenu ukryty był prezent urodzinowy - model jachtu.


Kiedy wniesiono tort i odśpiewano "sto lat" dla właściciela hotelu, poprosił on o ciszę i powiedział, że mamy wśród gości jeszcze jednego jubilata. Zawołał mojego męża, wjechał jego mini-torcik, a goście zaśpiewali "sto lat" także jemu. Było na prawdę sympatycznie i bez przymusu. Takiej imprezy urodzinowej mój mąż nie miał nigdy ;o) A tort był pyszny!
Zabawa i tańce trwały dalej i zakończyły się kąpielą w basenie. Mają Kreteńczycy fantazję!


Ten wieczór będziemy długo wspominać, bo nie był to pokaz "dla turystów" tylko prawdziwa, szczera zabawa, w które braliśmy udział, nie dlatego, ze kupiliśmy bilety, ale dlatego, że gospodarz chciał nas zaprosić, ugościć i bawić się z nami.

1 komentarz: